sobota, 1 lipca 2006

Borneo


Nad Kuchingiem powoli zapada noc. W ostatnich promieniach słońca kąpią się ciężkie , granatowe chmury nawleczone na szczyty zielonych wzgórz, pod nimi połyskują serpentyny rzek. Wszystko tonie w zieleni, strugach deszczu i mglistej tajemnicy. Lądujemy na Borneo.
Kuching, czyli kot w języku malajskim, to stolica stanu Sarawak, jednej z dwóch, obok Sabah, borneańskich prowincji należących do Malezji. Miasto pełne egzotyki, kolorytu i prawdziwie kociego wdzięku potrafi zaczarować każdego. Sąsiadujące z hinduskimi i chińskimi świątyniami, meczet i katedra anglikańska, wiele mówią o panującej tutaj tolerancji religijnej. Wprawdzie Malezja to kraj islamski, jednak wolność wyznania nie jest niczym ograniczana. Przy takiej mieszance etnicznej, tolerancja jest rzeczą naturalną. Malezyjskie Borneo jest ojczyzną Malajów ( w tym 27 rdzennych plemion), Chińczyków i Hindusów. Obok Muzułmanów żyją tutaj wyznawcy chińskiej religii, która jest zawiłą mieszanką taoizmu, konfucjanizmu i buddyzmu. Z kolei barwne obrzędy hinduistyczne, przeplatają się z animistycznymi rytuałami tubylców, oddających cześć duchom dżungli. 

Malownicza promenada nad rzeką Sarawak łączy nowoczesne centrum Kuchingu z targiem, na którym można znaleźć stosy nieznanych nam dotąd owoców, ryb, kolorowych i aromatycznych przypraw zawijanych w liście bananowca. Ulica sąsiadująca z promenada to prawdziwe eldorado dla znawców  i wielbicieli oryginalnych dzieł sztuki powstających w rękach artystów z okolicznych wiosek. Odwiedzanie tych galerii lepiej zostawić na koniec podróży. Istnieje bowiem ryzyko, że nie uda nam się oprzeć pokusie, i wydając wszystkie pieniądze na niezwykłe pamiątki, zapomnimy o reszcie Borneo.

By wejść na szlak prowadzący do jaskiń przepływamy łodzią przez żółtą i mętną rzekę, w której podobno czają się krokodyle i wchodzimy wprost w zieloną paszczę dżungli. Fascynujące miejsce, wcale nie sielankowe, czy łagodne. Cały czas czujemy dreszcz emocji, lekki niepokój i ogromny respekt. Otaczające nas 60 metrowe zielone giganty rosną tutaj od ponad 100 milionów lat, a my jesteśmy tylko przechodniami. Zachłanna zieleń zdaje się czyhać na każdy niezagospodarowany centymetr kwadratowy przestrzeni, by w momencie pochłonąć go, zarosnąć, opleść żelaznymi skrętami lian. Dookoła nas wirują kolorowe motyle wielkości dłoni, czarno-turkusowe, niebiesko-żółte, spod nóg uciekają jaskrawo zielone jaszczurki. Wśród oplecionych lianami gałęzi buszują małpy przekrzykujące się gdzieś wysoko nad naszymi głowami. Z drzew z łoskotem spadają gigantyczne liście i czerwone kwiaty, które okazują się być owadami o skrzydłach przybierających kształt i barwę hibiskusa. 


Po kilku godzinach przeprawy przez dżunglę docieramy w końcu do jaskini. Jest ogromna, imponująca, mroczna. Od wejścia uderza nieprzyjemny, gryzący zapach guana. Całe roje popiskujących nietoperzy i jaskółek przelatują nad naszymi głowami, obsiadają skalne półki. Otacza nas ciemność, przerywana wątłym światłem latarki, w której kończy się bateria i nieustanny szelest skrzydlatych mieszkańców tego miejsca. Tam, gdzie do środka jaskini wpada przez szczeliny słoneczne światło, widać wyraźnie cały jej ogrom. Niemal 100 metrowe skalne amfiteatry połączone korytarzami, a w nich sięgające sklepienia bambusowe i drewniane rusztowania. Podążając za szlakiem wiodącym przez całkowicie ciemny, wilgotny korytarz skalny, znajdujemy drogę do Jaskini Malowanej. To tutaj Barbara Harrisson odkryła, w 1958 roku, trumny o kształcie łódek, zawierające szczątki ludzkie datowane na 1200 lat wstecz, oraz malowidła naskalne i inne wytwory ludzkich rąk sprzed 40 000 lat.


Do siedziby parku wracamy już wieczorem. O tej porze odgłosy dżungli oszałamiają. Cykady grają ogłuszający koncert, śpiewy ptaków nadpływają ze wszystkich stron, gałęzie szeleszczą pod ciężarem niewidocznych dla nas zwierząt. Zachodzące słońce z trudem przebija gęstą zasłonę roślin, kładąc się na omszałym trakcie prowadzącym do obozu. Dżungla nie milknie nawet na chwile, kiedy w asyście biegających po ścianach drewnianej werandy gekonów, jemy aromatyczną, ostro-kwaśną kolację na skraju najstarszego ogrodu świata.
(tekst Kinga Novak, fragment.)


Złoto i krokodyle – Kimberley expedition 2006

Uwaga na spadające misie!


Jeśli wierzyć skłonnym do żartów Australijczykom, koala spadają z drzew wprost na głowy turystów. Tymczasem równie nieoczekiwanie spadł na nas pomysł podróży do Australii Zachodniej i zaowocował konkretnym planem spełnienia marzeń o bezkresnej przestrzeni, surowych kanionach wydrążonych w czerwonej ziemi, rzekach kryjących złoto i krokodyle czy amarantowych skałach na Cape Leveque wpadających wprost w turkusową otchłań oceanu. Przyśniła nam się podróż życia do miejsca gdzie wszystko jest inaczej, bo do góry nogami. (kn)



Doświadczyliśmy
 temperatur od -2 do grubo ponad 40 stopni Celsjusza
 kilkudziesięciu dni bez ani jednej chmury na niebie
 ciszy pozwalającej usłyszeć własne tętno
 realnego strachu przed krokodylami różańcowymi
 widoków zapierających dech
 prawdziwego braku wody
 poczucia bezgranicznej przestrzeni
 wielkiej życzliwości i pomocy spotkanych ludzi
 widoku gwiazd sypiących się prosto na głowę
 własnej słabości i kruchości w obliczu potęgi natury

i wielu innych rzeczy, a przede wszystkim NIEZWYKŁEJ PRZYGODY!