wtorek, 30 września 2008

Indochiny - to było to!


Wróciliśmy z wyprawy po Laosie, Wietnamie i Kambodży. To była fantastyczna wyprawa, jestem absolutnie zauroczony. Towarzyszył nam "Wróżbita" - to jest coś, czytasz o miejscach po których jednocześnie podróżujesz. Dzięki Tizziano za tę książkę.

Niektóre, luźne kartki z mojego dziennika...


poniedziałek


Na tarasie drewniano-murowanego guest house'u Zuela, siedzimy na pieknych i wygodnych meblach bambusowych. Światło sączy się niemrawo z kilku lampek. Co chwilę dobiega nas charakterystyczny pisk dziecięcej zabawki, to geko przyklejone do sufitu oznajmia, że wieczór to dla niego pora łowów. Z pobliskiego megafonu z charakterystycznym echem dobiega nas tępy głos wiadomości o 19ej. Jesteśmy w Socjalistycznej Republice Laosu. Z wiadomości mogę jedynie zrozumieć dwa słowa, Wietnam i Lao. Codziennie od 6 rano i od 18ej mieszkańcy Luang Namtha i pobliskich wiosek w północnym Laosie mają nieuniknioną sposobność posłuchać oficjalnej propagandy.







wtorek

Pod drewnianym zadaszeniem ze strzechy schowaliśmy sie przed pierwszym deszczem tego dnia. Dość szybko przestało padać. Kib i jego pomocnicy nakryli "stół" obrusem z liści bananowca i zaczęli wykładać jedzenie. Smażoną rybę, typowo laotański kleisty ryż, grzybki z mięsem, smażone jajka, sos z papryczką chili do maczania ryżu. Z porcji kleisz małą kulkę w palcach a potem maczasz ją w ostrym sosie. To podobno typowo laotański sposób. Jedzenie było bardzo smaczne, tylko ciągle to pytanie w głowie, czy nasze żołądki to wytrzymają? Co jeśli skończy się biegunką po dżungli przez najbliższe dwa dni? Wieśniacy całe jedzenie rozkładali rękami, nie koniecznie czystymi. Temperatura 30 st. jest jak wymarzona dla rozwoju bakterii. Co siedzi w rybie, co w jajkach? Nie jeść? Nie ma wyboru. Kolejne parę godzin szliśmy w coraz wyższy las bambusowy. Nad głowami przestało być widać niebo a jedynie zarośla.


sobota
Największą zmorą dzisiejszego marszu były pijawki. Najgorzej gdy ścieżka prowadziła wzdłuż strumienia. Na liściach paproci wystawiały sie te paskudne stworzenia by znaleźć sojego żywiciela. Byłem nim dzisiaj wielokrotnie. I choć ugryzienia są bezbolesne, jest to tak obrzydliwe, że marsz niekończącym się szlakiem pijawek może doprowadzić do szaleństwa. Wszelkie spraye, ktore zabraliśmy okazały się bezskuteczne. Te draństwa potrafią się przeciskać głęboko pod ubraniem. Pod pachę czy na plecy. Ochraniacze na buty czy długie spodnie, nic nie dają. Właśnie pod nie chętnie się wciskały. Obrzydliwość. W dżungli w porze mokrej to normalne.


piątek
Wietnamski model ruchu drogowego jest pod każdym względem wyjątkowy. Czegoś podobnego nigdzie nie widziałem. Klakson służy do popędzania, każdy pas jezdni, nawet ten pod prąd nadaje się zawsze do jazdy. żadnych zasad pierwszeństwa nie ma. Nawet czerwone światło ich nie zatrzyma. Ruch drogowy wygląda tu jak przepływająca krew. Duże cząsteczki są w mniejszości to samochody, małe cząsteczki wciskające się ze wszystkich stron, w duzej ilości, dużo szybciej, to motorki. Motorki mogą przewozić wszystko. Oprócz kierowcy w charakterystycznym kasku bez szyby, zakrywającym tylko górę czaszki, znajdzie się miejsce dla czterech osób albo dla długiego wieszaka na ubrania. Nawet martwa swinia przełożona poprzecznie na kanapie, z nogami do góry znajdzie swoje miejsce na skuterku. W Sajgonie na 5 milionów mieszkańców przypada 3 miliony motorków... Na ulicy nie ma już miejsca dla pieszego. Przejście na drugą stronę wymaga, refleksu, odwagi, ćwiczeń i szczęścia.




środa

Som pracuje w Botanice, zajmuje sie obsługa gości, sam tez przyrządza niektóre potrawy. Fantastycznie robi sos z tutejszego pieprzu, limonki i niezdrowego msg (to chyba jakiś konserwant). Uczy się angielskiego w miejscowej szkole. Ma 24 lata, wiec nie obejmuje go już bezpłatna nauka jak kambodżańskie dzieciaki. Wielu z nich nie stać na książki i dojazdy. Widziałem dzieci pracujące na budowie, w polu, w restauracji. Turyście zwiedzającemu Angkor najłatwiej spotkać dzieci handlujące pamiątkami, T-shirtami czy pocztówkami. Pensja Soma w Botanice ledwie starcza na opłacenie szkoły i pomoc rodzicom, którzy mieszkają w pobliskim Kampocie i z trudem się utrzymują uprawiając kawałek ziemi. Pamięta jako dziecko, jeden z sześciorga rodzeństwa, ze jego rodzice byli bardzo biedni. Miał tylko jedno proste ubranie, nie miał się w co przebrać gdy trzeba było je wyprać. Wspominał oddziały wojska rządowego walczące z niedobitkami Czerwonych Khmerów, pozostałymi jeszcze długo po upadku Pol Pota. Jego rodzice, jak mówił do dzisiaj maja psychiczny uraz spowodowany okrucieństwami Czerwonych Khmerów. On zna te historie już tylko z opowiadań. Musieli przeżyć, żywiąc się jedynie jedna garścią ryżu dziennie. Powiedział, ze nie zamierza się żenić bo nie stać go na utrzymanie rodziny. Chciałby w przyszłości zostać nauczycielem angielskiego, jak tylko lepiej go opanuje. Som był tak serdeczny a przy tym wrażliwy i dobroduszny, ze ujął nas oboje swoją osobowością. O przeszłości mówił z dużym spokojem i mimo wszystko wielka pogoda ducha. Na pytanie o chęć odwetu na ludziach z tamtych czasów, powiedział ze są już starzy, a poza tym nie czuje nienawiści. Mimo ze wie kto w jego wiosce służył w oddziałach Pol Pota i dręczył jego rodzinę. W ciągu pięciu lat reżimu został zamordowany praktycznie co trzeci obywatel Kambodży!