wtorek, 28 sierpnia 2007

Czas po afrykańsku


Nie sądziliśmy, że nasza Afryka zacznie się już po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej, wtedy gdy uwięźliśmy w pociągu. Okazuje się, że najbardziej podstawowymi słowami na Wyspach Zielonego Przylądka, są "espera" i "amania" czyli czekać i jutro. Przekonaliśmy się o tym wielokrotnie po wylądowaniu na jedynej wyspie archipelagu, mogącej przyjmować na lotnisku duże samoloty. Kontrola paszportowa na Sal i wykupienie wizy przebiegło sprawnie. Lotnisko to stosunkowo mały budynek wyposażony jedynie w to, co konieczne. Już z przewodnika było wiadomo, że wyspa Sal przyjmie nas marsjańskim krajobrazem. Jest tu zupełnie płasko, widać zaledwie trzy bądź cztery  wzniesienia przypominające hałdy odpadów kopalnianych. Brak drzew, zdarzają się pojedyncze krzewy, kolor ziemi szaro-brązowy. Widoki jak z niedokończonej budowy. Powierzchnia cała pokryta jest gruzem skalnym. Na krótko zawitaliśmy w oddalonym zaledwie o 2 km miasteczku Espargos. Niskie parterowe budynki stoją ciasno wzdłuż wąskich, wybrukowanych uliczek. Życie toczy się tu wartko, wszyscy się znają, więc jak nam opowiedział, spotkany w pierwszych minutach Patryk, właściciel zakładu foto-video, nie ma tu przestępstw, w przeciwieństwie do stolicy Praia, na wyspie Santiago. Patryk oprowadził nas po podobnie do siebie wyglądających uliczkach, poświęcając bezinteresownie ponad godzinę swojego czasu. Do upływu czasu, jak się wkrótce zorientowaliśmy, nie wolno tu przykładać naszej, europejskiej miarki. Pomógł nam kupić bilety na statek kursujący na Sao Vincente. Z resztą, w tym samym biurze - zupełnie niewyróżniającym się spośród innych domów, żadnego szyldu czy napisu - w którym sami wcześniej próbowaliśmy. Bilety, których brak, nagle się pojawiły. Za chwilę, dla dopiero co poznanych przez nas Francuzów, znowu ich nie było. Kolejną zasadą, po dwóch ważnych słowach, których znaczenie trzeba obowiązkowo sobie przyswoić, to brak jakichkolwiek reguł. (zn. fragment)